Zniewalanie wolnym handlem

za:    http://jagiellonski24.pl/2015/03/24/zniewalanie-wolnym-handlem/

Zniewalanie wolnym handlem
#1NIEUWS/Twitter.com

Zadziwiające jest, że sprawa negocjowanej właśnie transatlantyckiej umowy o wolnym handlu UE-USA, zwanej w skrócie TTIP, przechodzi na prawicy niemal bez echa. Środowiska, które rysy na suwerenności potrafią dostrzec nawet w nazwach ulic, są zupełnie ślepe na zagrożenia jakie niesie dla niej dyktat zagranicznych korporacji. Jak widać polska rzekomo niepodległościowa prawica jest w stanie przełknąć każde zniewolenie, byle tylko zapakować je w ładną paczkę, nakleić na nią znaczek ze Stanów i nazwać wolnym rynkiem.

Podczas gdy polscy prawicowcy wciąż zajęci są ściganiem i obalaniem komuny, korporacyjni lobbyści przy stole negocjacyjnym spokojnie robią swoje, zapewne zadowoleni, że ci, którzy powinni się najbardziej rzucać, zabrali swoje rzeczy i przenieśli się na plac zabaw. Zresztą przykład idzie z góry – prawicowy kandydat na prezydenta Andrzej Duda zapytany o TTIP przez znaną dziennikarkę odpowiada, uwaga, że należy… współpracować z USA. Zaiste, głęboka przenikliwość. Od razu widać, że czołowi polscy politycy pierdołami się nie zajmują. Jak tak dalej pójdzie, to rzeczywiście nasi przedstawiciele nie będą mieli już wpływu na nic innego, jak tylko na nazywanie ulic, parków i skwerów oraz nadawanie honorowego obywatelstwa. Całą resztą zajmą się podmioty zagraniczne, zresztą niekoniecznie prywatne – w końcu polską specjalnością stało się „prywatyzowanie” przedsiębiorstw poprzez sprzedaż ich zachodnim spółkom państwowym (vide sektor telekomunikacyjny).

Pomimo że o TTIP wiadomo niewiele, jedno wiadomo niemal na pewno – umowa ta wprowadzi mechanizm, za pomocą którego przedsiębiorstwa będą mogły pozywać państwa przed trybunały arbitrażowe (ISDS), np. w sytuacjach, gdy krajowe legislatury wprowadzą przepisy, które ograniczą im zyski.

Inaczej mówiąc, gdyby przypadkiem tubylcom znad Wisły zechciało się podnieść oskładkowanie umów cywilnoprawnych, zawsze będzie można ich postraszyć procesem. Nie tak dawno francuski koncern Veolia pozwał Egipt za to, że ten podniósł płacę minimalną, przez co wzrosły koszty pracy. A przecież nie po to się inwestuje grube miliardy w dalekiej Afryce, żeby potem jeszcze godnie płacić roszczeniowym Arabom. Podobnych sytuacji w niedalekiej przeszłości było mnóstwo. Gdy paliwowy Occidental zaczął łamać miejscowe prawo, Ekwador odebrał mu koncesje na wydobycie ropy w tym kraju. Za ten niecny czyn został przez koncern pozwany. Przegrał – musi wypłacić Occidentalowi ponad 2 miliardy dolarów. Philip Morris natomiast pozwał Urugwaj za to, że ten zaczął wprowadzać przepisy antynikotynowe. Jak widać mechanizm ISDS otwiera przed firmami niemal nieskończone możliwości wpływania na krajowe przepisy. Przecież w wielu przypadkach sama groźba procesowania się już może skutecznie zniechęcić decydentów do wprowadzania ustaw propracowniczych lub chroniących krajowych producentów. Po pierwsze, wynik arbitrażu może być różny, a po drugie i tak trzeba będzie ponieść całkiem spore koszty, które przy ISDS przeciętnie wynoszą 8 mln dol., płynąc szerokim strumieniem z kieszeni podatników do portfeli kasty prawników specjalizujących się w prawie międzynarodowym. No więc po co się narażać? Lepiej lwa nie drażnić – elektoratowi można przecież wcisnąć kilka głodnych kawałków o wymogach współczesnej gospodarki, wolności gospodarczej i tym podobnych. Ewentualnie zawsze jeszcze można przypomnieć tym szczególnie namolnym, że w pewnej nadmorskiej gminie ostała się ulica Hanki Sawickiej.

W związku z ekspansją wolnego handlu i kolejnymi umowami handlowymi, w których ISDS jest zawarty, liczba spraw przed trybunałami arbitrażowymi zaczęła rosnąć błyskawicznie. Nic dziwnego, firmy z całego świata zaczęły ochoczo korzystać z tego znakomitego dla nich narzędzia. Od 2000 roku liczba takich spraw wzrosła… 10-krotnie. A rok 2012 był pod tym względem rekordowy. Australijczycy pewnie nawet nie podejrzewali, że z pozoru niewinna umowa handlowa z Hong-Kongiem skończy się dla nich pozwem od Philipa Morrisa, który właśnie na tą umowę się powołał, gdy nie spodobało mu się antynikotynowe prawo z Antypodów.

Teza mówiąca, że wolny handel przynosi zyski i ożywienie gospodarcze, ma w sobie mniej więcej tyle samo prawdy, co twierdzenie, że Liga Mistrzów przynosi duże zyski europejskim klubom. Owszem przynosi, ale na przykład na pewno nie polskim. Gdy jeden z naszych klubów zaczął w końcu po latach nieśmiało pukać do drzwi Champions League, to okazało się, że na ostatnie kilka minut, gdy mecz już był jednoznacznie rozstrzygnięty, wszedł nieuprawniony zawodnik, więc dalszą okazję do zarabiania dostała wyraźnie gorsza drużyna ze Szkocji, która pieniędzy ma dużo więcej niż mistrz naszego kraju. I tak jak w Lidze Mistrzów naprawdę duże pieniądze zarabiają ci, którzy mają ich już krocie, tak na wolnym handlu zyski zgarniają głównie ci, którym i tak już się przelewa. A im ktoś bogatszy, tym na wolnym handlu lub grze w Lidze Mistrzów zgarnia większą kasę. Jasne, zdarzają się niespodzianki, ale umówmy się – raczej potwierdzają regułę. Wystarczy zerknąć na efekty, jakie umowy handlowe przyniosły krajom słabszym gospodarczo, wśród których „brylują” państwa Ameryki Łacińskiej, szczególnie podatne na wolnorynkową ideologię i recepty konsensusu waszyngtońskiego. Decydenci meksykańscy pewnie plują sobie w brodę w związku z tym, że podpisali Północnoamerykański Układ o Wolnym Handlu (NAFTA).

Gdy wielkie farmy z USA wpadły na meksykański rynek, momentalnie przejechały się po tamtejszych gospodarstwach rolnych niczym walec. W samym meksykańskim rolnictwie zniknęło aż bagatela 1,6 miliona miejsc pracy. Kolejne 600 tysięcy ubyło tam w stosunkowo dobrze płatnym przemyśle.

Mając na względzie fakt, że nasze rolnictwo jest również dosyć rozdrobnione, możemy się jedynie domyślać potencjału zniszczeń, jakie może przynieść temu sektorowi naszej gospodarki TTIP.

Co ciekawe i wielce znamienne, obecnie głównymi orędownikami wolnego handlu są kraje najbardziej zamożne, które w przeszłości, gdy ich gospodarki dopiero się rozwijały, broniły się przed wolnym handlem praktykami tak protekcjonistycznymi, że z naszego punktu widzenia jawią się wręcz jako absurdalne. Gdy swego czasu chiński przemysł bawełniany zaczął zagrażać brytyjskim producentom wełny, po prostu wprowadzono na Wyspach… zakaz noszenia bawełnianych koszul. Mniej więcej w tym samym okresie ustanowiono przepisy, według których towary importowane spoza Europy mogły być przywożone na terytorium Wielkiej Brytanii jedynie na brytyjskich statkach. Statki pływające pod zagraniczną banderą mogły zapomnieć, że zawiną do jakiegokolwiek brytyjskiego portu (łącznie z koloniami) z importowanym towarem dajmy na to z Ameryki Południowej. XIX-wieczny prezydent USA Andrew Jackson, dziś uznawany przez niektórych za „ojca wolnorynkowego kapitalizmu”, cofnął licencję pewnego banku, gdyż… 30 proc. udziałów mieli w nim zagraniczni inwestorzy. Tymczasem dziś fakt, że ok. 60 proc. całego naszego sektora bankowego jest w rękach zagranicznych nikogo specjalnie nawet nie dziwi. Kolejny amerykański prezydent Ulysses Grant w obliczu nacisków na zniesienie barier handlowych, wnoszonych notabene ze strony wyżej opisanej Wielkiej Brytanii, łaskawie obiecał, że USA otworzą się na wolny handel w ciągu najbliższych… 200 lat.

Dziś zarówno USA, jak i Wielka Brytania pouczają biedniejsze od nich kraje jak opłacalny jest wolny handel. Nic dziwnego, dla nich opłacalny będzie na pewno. Silne zachodnie firmy dysponujące przewagą kapitału i organizacji pracy, z łatwością zmiażdżą krajową konkurencję podporządkowując sobie całe sektory gospodarki, tak chociażby jak meksykańskie rolnictwo. Dodatkowo zawsze mogą wyłożyć trochę dolarów na lokalnych pożytecznych idiotów z rozmaitych instytutów lub fundacji, którzy jadąc na pasku kolonizatorów upowszechniać będą idiotyczne wolnorynkowe idee. Tylko, że gdy gospodarki silnych ekonomicznie krajów same były na wczesnym etapie rozwoju, roztoczony miały nad sobą parasol ochronny doktryny „przemysłów raczkujących”, co pozwoliło im spokojnie wzrastać. Teraz tego spokojnego wzrostu innym odmawiają, wmawiając im jeszcze, że czynią to dla ich dobra.

Na 130 oficjalnych spotkań, jakie odbyła Komisja Europejska w związku z TTIP, aż 119 było spotkaniami z lobbystami koncernów. Wystarczy zerknąć na te dane, żeby przekonać się w czyim interesie będzie podpisanie transatlantyckiej umowy handlowej.

KE zorganizowała również ogromne konsultacje społeczne, w których udział wzięło aż 150 tysięcy Europejczyków. Sprzeciw wobec różnym proponowanym rozwiązaniom w TTIP wyraziło… 97 proc. z nich. Na nic jednak się to zda – pani komisarz ds. handlu Cecilia Malmstrom już zapowiedziała, że wynik konsultacji w żaden sposób nie wiąże Komisji. Polskich decydentów pewnie to nawet nie dziwi – w końcu oni mają spore doświadczenie chociażby w wyrzucaniu do kosza obywatelskich projektów ustaw podpisanych czasem przez miliony Polaków, nawet bez jednego czytania w Sejmie. Gdy jeszcze weźmiemy pod uwagę niezwykłą tajność, jaka rozciąga się nad negocjacjami, to musimy jednoznacznie stwierdzić, że TTIP to kpiny z demokracji i suwerenności państw członkowskich. A najlepsze jest to, że sami to sobie z uśmiechem na ustach zafundujemy.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *