Słodko-gorzkie unijne konfitury

za:   http://niezalezna.pl/62180-slodko-gorzkie-unijne-konfitury

 

​Słodko-gorzkie unijne konfitury - niezalezna.pl

foto: GPC

Ledwo były premier Donald Tusk objął swoje stanowisko w Brukseli, a już zaczyna nas straszyć. Twierdzi bowiem, że „Polska będzie musiała poświęcić część swoich interesów na rzecz całej Europy”.

Czyżby likwidacja polskich stoczni, wyprzedaż za bezcen kapitałowi zagranicznemu polskich banków, cementowni, zakładów przetwórstwa spożywczego czy wielkich sieci handlowych, a wkrótce również polskiego górnictwa węgla kamiennego i wreszcie podpisanie tzw. pakietu klimatycznego, który może skutecznie dobić resztki polskiego przemysłu, to jeszcze zbyt mało polskich wyrzeczeń na rzecz tej tzw. wspólnej Europy?

Niewiarygodne obietnice

Gdyby Tusk był znaczącym i samodzielnym politykiem, ani kanclerz Angela Merkel, ani prezydent François Hollande nigdy nie zgodziliby się, by Tusk został przewodniczącym Rady Europejskiej. W Brukseli, mimo oczywistej proniemieckości Tuska, takiej taryfy ulgowej jak w Polsce zarówno u dziennikarzy, jak i u polityków miał nie będzie. Tam będą przypominać mu o składanych obietnicach i je egzekwować.

Tylko naiwni mogą wierzyć w to, co obiecuje przewodniczący Rady Europejskiej: „Jeśli ja coś dobrze zrobię dla Europy, będzie to też dobre dla Polski. I na odwrót. To jest moje głębokie przekonanie, a nie jakaś ideologia”. Tylko, co będzie tym dobrem dla Europy, które może jej przynieść tzw. prezydent Europy? Może podniesienie wieku emerytalnego Francuzom albo zlikwidowanie niemieckich stoczni czy podniesienie VAT we Włoszech? A jednocześnie może Tusk przymknie oko na ograniczenie lub też nawet likwidację świadczeń socjalnych dla Polaków na Wyspach?

Wątpliwy bilans

Jak na razie zapowiadane przez byłą wicepremier Elżbietę Bieńkowską unijne miliardy szybko nie napłyną do Polski, mimo że kontrakty terytorialne uwzględniające te środki zostały już w kraju zawarte między rządem a samorządami. Do tej pory nie został zatwierdzony przez KE żaden ze zgłoszonych przez Polskę 21 programów operacyjnych opiewających na kwotę 77 mld euro. Ta blokada transferu unijnych pieniędzydla Polski z nowego budżetu może potrwać nawet do zimy 2015 r. Realnie więc środki unijne z nowej perspektywy budżetowej 2014–2020 będą do wykorzystania w Polsce – zarówno przez samorządy, jak i prywatne firmy – dopiero na wiosnę 2016 r. W wielu wypadkach będzie to oznaczać realne i wymierne straty dla poszczególnych firm i całych regionów.

Obiecane w kampanii przez premiera Tuska 400 mld zł z UE trzeba będzie jeszcze pomniejszyć aż o blisko 200 mld zł, które to my Polacy musimy wpłacić w formie składek do unijnego budżetu oraz doliczyć do naszych wydatków koszty pozyskania zaledwie ok. 30 mld zł rocznie unijnych dotacji, wynikających z kosztownej obsługi administracyjnej tego procesu.

Warto też przypomnieć, że gdy w 2007 r. zaczynaliśmy korzystać z unijnych „dobrodziejstw”, polski dług publiczny wynosił ok. 530 mld zł. Dziś gdy kończy się obecna perspektywa budżetowa, wynosi on ponad 900 mld zł, długi samorządów zaś to oficjalne już ok. 70 mld zł, ale wraz z długami ukrytymi w spółkach miejskich mogą one wynieść 90–100 mld zł. Już dziś jest pewne, że prawie 1500 jednostek samorządu terytorialnego w ogóle nie skorzysta z unijnych pieniędzy, a wiele JST czeka bliskie spotkanie z komornikiem.

Bycie w Unii to według Tuska „fajna rzecz”. Z pewnością jest to miłe dla unijnych biurokratów – ale dla polskich górników, polskiego przemysłu chemicznego czy energetyki, zwłaszcza po podpisaniu przez premier Ewę Kopacz pakietu klimatycznego, chyba jednak nie. Nie przyspiesza też rozwoju infrastrukturypaństwa – zdecydowana większość inwestycji drogowych i infrastrukturalnych w 2015 r. nie ruszy. Co gorsza w 2015–2016 przyjdzie oddawać do UE pierwsze miliardy złotych niewykorzystanych lub źle wydanych pieniędzy z dotacji unijnych i mogą to być znaczące kwoty, gdy idzie o kolej, wodociągi i kanalizację czy szerokopasmowy internet.

Bilans finansowy rozliczeń z Unią w 2015–2016 może więc być dla polskich władz bardzo niekorzystny – także dla PO, która jak zwykle naobiecywała Polakom i polskim samorządom cuda na kiju. Nie ma jednak co liczyć na to, że nasz „piłkarz” w Radzie Europejskiej rozwiąże te problemy celnym strzałem.

Niestrawny tort Tuska

Sejmiki wojewódzkie w ramach kontraktów terytorialnych obracają olbrzymimi kwotami rzędu nawet 40–50 mld zł – to dlatego taka bezwzględna bitwa i to nawet bez zachowania pozorów uczciwości i rzetelności rozegrała się w ostatnich wyborach samorządowych. Aby jednak samorządy mogły skorzystać nawet z tych opóźnionych unijnych dotacji, będą musiały się znów znacząco zadłużyć na wymagane współfinansowanie projektów. Podobnie jak polskie państwo. Trzeba będzie ponownie emitować nowe obligacje, zaciągać nowe kredyty, w tym w zagranicznych bankach działających w Polsce.

Samorządy były największym inwestorem w Polsce w minionych latach, tyle że za unijne środki nie zbudowano przecież nowych, polskich, konkurencyjnych fabryk, nowoczesnych centrów technologicznych czy firm usługowych na światowym poziomie, ale głównie fragmenty dróg i autostrad, stadiony, ścieżki rowerowe, baseny, termy, oczyszczalnie ścieków i inne obiekty infrastrukturalne. Nie stworzyło to ani setek tysięcy nowych miejsc pracy, ani znacząco nie wpłynęło na wzrost gospodarczy.

Co gorsza według unijnej instytucji kontrolnej OLAF co czwarty przetarg w Polsce może być ustawiony, a w rankingu korupcji Polska, będąc na 35. miejscu na 175 państw właśnie wyprzedziła afrykańskie Brunei i zrównała się z Tajwanem. UE już myśli o tym, jak ograniczyć dostęp dla dużych polskich firm do unijnych środków w ramach programu Inteligentny Rozwój, który ma zastąpić program Innowacyjna Gospodarka. W obecnej perspektywie budżetowej olbrzymie fundusze zgarnęły duże zagraniczne koncerny działające w Polsce. Z danych NBP wynika, że zagraniczni inwestorzy coraz większą część zysków wywożą z Polski – rocznie to dziś kwota pomiędzy 70––80 mld zł netto. To, co trafi więc do Polski od 2016 r. w ramach unijnych dotacji (ok. 30 mld zł w skali roku do 2020 r. włącznie) będzie w dwójnasób wywiezione z naszego kraju pod postacią zysków netto, dywidend, transferów, cen transferowych, konsultingu czy rebrandingu. Unijne pieniądze wyjadą, a nowo zaciągnięte długi na tzw. współfinansowanie projektów pozostaną w kraju. Jeśli tempo zadłużania się Polski i Polaków będzie podobne do tego ze starej perspektywy budżetowej 2007–2014, to polski dług publiczny w 2020 r. może wzrosnąć do kwoty 1,6–1,7 bln zł, a więc do blisko 100 proc. polskiego PKB. Tymczasem już dziś jesteśmy dłużnikiem netto podmiotów zagranicznych i to na astronomiczną kwotę 1,1 bln zł, a tzw. międzynarodowa pozycja inwestycyjna Polski według NBP – czyli różnica między tym, co nam się należy od zagranicy, i co jesteśmy jej winni – wyniosła na koniec 2013 r. minus 272,4 mld euro i nadal się pogłębia. To już blisko 70 proc. w relacji do polskiego PKB – połowa polskiego długu jest w rękach zagranicznych. Polskie zobowiązania prywatne i publiczne w walutach obcych to już kwota ok. 200 mld euro, a całe polskie rezerwy dewizowe to zaledwie 80 mld euro. Czy ta gra więc w ogóle warta będzie świeczki i czy aby owe unijne konfitury lub słynny tort Donalda Tuska nie staną się przypadkiem wyjątkowo niestrawne i nie doprowadzą do całkowitego rozstroju polskich finansów publicznych i półkolonialnego systemu gospodarczego nad Wisłą?

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *